21 czerwca 2018

Rozwój a nasza codzienność.


Jako dziecko zadawałam pytania, na które nie dostawałam odpowiedzi. Z czasem przestałam pytać, bo nikt w moim najbliższym otoczeniu nie znał ich. Nie mogli znać, bo nikt wcześniej nie odważył się ich zadać. Takie wychowanie, takie programy i dopiero po latach przyszło zrozumienie "dlaczego?"

Jednak pytania ciągle "grały" a raczej "rzępoliły" we mnie, odbierając mi spokój. Pochodzę z katolickiej rodziny i wiele spraw mnie intrygowało...
Skoro Bóg mnie kocha, to dlaczego
- ma mnie karać
- mam wszystko oddawać
- mam żyć w biedzie (jak nie masz nic, to jesteś dobry)
- jak nie zrobię tego czy tamtego, to grzeszę
i długo można tak wymieniać, ale nie o religii chcę pisać, bo wówczas nie miałam zielonego pojęcia o co, w niej chodzi. Mnie nurtowało powiązanie tych wszystkich zakazów i nakazów z miłością, tym bardziej miłością bezwarunkową, o której niewiele się mówiło, ale gdzieś wewnętrznie ją czułam.

A co do miłości bezwarunkowej, kiedy mój syn był mały w przedszkolu, kończyłam na Akademię dla Rodziców, na jednych z zajęć, prowadząca psycholog kazała określić na rysunku, jak kochamy własne dzieci. U mnie nie było granicy. Zdziwiła się i zapytała: dlaczego? Stwierdziłam, że kocham swojego syna bezwarunkowo. Pierwszy raz odważyłam głośnio na takie stwierdzenie. Po czym zostałam "zbesztana", że coś takiego nie istnieje i mając przebijające się jeszcze niskie poczucie własnej wartości, uległam wbrew sobie i narysowałam linię, która praktycznie pokrywała się z brzegiem kartki, którą mieliśmy do dyspozycji.

Wiele lat, poczynając od dzieciństwa zajęło mi samodzielne dojście do tego, o co w tym wszystkim chodzi? Na zasadzie eksperymentów, prób i błędów znalazłam odpowiedzi na nurtujące mnie pytania. I nie o te odpowiedzi chodzi w dzisiejszym wpisie, bo większość i tak doskonale wie o czym piszę.

Jakieś dwa lata temu pojawił się podobny problem sprzeczności, jednak nie miłości bezwarunkowej on dotyczył. Mając dużą samoświadomość zachodzących procesów we mnie na drodze odkrywania siebie na nowo, pojawiały się pytania dotyczące rozwoju osobistego/duchowego i tego wszystkiego co się z nim wiąże, a codzienną rzeczywistością. Nie grało mi coś, nie wiedziałam co to jest.
Zgłosiłam się w tym czasie o pomoc do kilku osób doskonale znających temat i odpowiedzi nie znalazłam. Coś " nie działało tak, jak trzeba" i nie wiedziałam co to jest?

Zaczęłam się zapadać, "zapadać pod ziemię", jak trafnie napisała mi jedna z moich czytelniczek. Dziękuje Kochana, bo wbiłaś mnie w fotel na długo i to było prawdopodobnie impulsem do wychodzenia z podziemia. Tak zapadałam się, wycofywałam się z życia w necie, niewiele pisałam, niewiele robiłam, projekty kończyły się fiaskiem, upadały koncepcje, bo jak mam coś robić, kiedy pojawiły się sprzeczności, a ja przecież dzielę się tym wszystkim, co sama sprawdziłam, wypraktykowałam i wiem, że działa u mnie i u innych. W końcu jestem praktykiem!

Wiele się mówi w necie i wielu poradnikach, jak rozwój siebie zmienia nasze otoczenie, wprowadzając tym samym iluzję zmian. Na ilu szkoleniach, warsztatach byłeś? A na ile wiedza pozyskana na nich zmieniła twoje dotychczasowe życie? Tylko bez ściemy, nikt cię nie słyszy. Ściema to nasze drugie imię, a szczególnie wobec siebie, ale o tym innym razem.

Nie ma rozwoju i zmian życiowych, bez harmonii z naszą codziennością i to dosłownie. Jeżeli nie zharmonizujemy tego, dalej będziemy żyć iluzją, że "coś" robimy w kierunku zmian. Nie ma możliwości aby szybując w jednym temacie (czytaj rozwój), a zostawiając inny w odłogach (czytaj rzeczywistość) zaczęło się wszystko układać i płynąć. Nie ma takiej opcji.
Nie ma także opcji aby ktoś zrobił to za ciebie. Ktoś może ci pomóc, pokazać, ale to TY musisz zrobić całą robotę w codzienności i to bez ściemy. Oczywiście możesz skorzystać z chwilowego ukojenia, ale jeżeli nie zaczniesz sam decydować i działać konsekwentnie w codzienności niewiele się zmieni.

I prawdopodobnie to, co będzie się pojawiać teraz na blogu nie wielu się spodoba. Wiem, i to z własnego doświadczenia i kontaktów z wami, że nazywanie rzeczy po imieniu, konkretnie, bez ściemy boli, a my przecież wolimy żyć w cukierkowym świecie internetu i przesłodzenia, od którego w pewnym momencie zaczynałam mieć mdłości. Jednak spojrzenie prawdzie w oczy, twarzą w twarz może cokolwiek zmienić i w nas, i w życiu. Dopiero wiedząc CO, możemy zabrać się za wprowadzanie zmian. Często są to rzeczy banalnie proste, ale trudne do przeprowadzenia, bo dotykają naszej skrywanej i to bardzo skrywanej części siebie, która choruje i wymaga uleczenia. Tak, jeżeli coś nie działa, to znaczy że choruje, a jak choruje to należy to uleczyć. Ale nie objawowo, co często lubimy właśnie to robić - leczyć objawowo, ale dobierając się do przyczyny obecnego stanu.

Uwielbiam krótkie teksty, a tu... rozpisałam się.
Jeżeli dotrwałeś do końca, to dziękuję i gratuluję!


Maria Prosper
praktyk samoświadomości





















Brak komentarzy: