Chodzą na kolejne szkolenia i
terapie, ale nadal pozostają w tym samym miejscu. Zmieniają partnerów,
pracę, ale „nowe” nie znaczy „inne”. Są dowodem na to, że współczesne
popkulturowe traktowanie rozwoju osobistego może być równie destrukcyjne
jak nałóg.
Zmieniłam się, to było ważne doświadczenie, terapia na stałe będzie wpisana w moje życie – powiedziała Magda, odchodząc po pół roku z rocznej
grupy terapeutycznej.
Od ponad siedmiu lat pracuje nad swoim wewnętrznym rozwojem. Niedawno
skończyła szkołę coachingu, wcześniej chodziła na zajęcia jogi, a potem
air jogi. Raz pojechała na trening interpersonalny, ale jej się nie
spodobało, spróbowała również pracy z ciałem
metodą Lowena,
później były warsztaty oddychania. Na terapię trafiła po tym, jak
rozpadł się jej kolejny związek. Miesiąc temu poznała nowego faceta,
zakochała się i uznała, że terapii już nie potrzebuje. Czuje się
świetnie, na co dowodem jest nowa miłość.
Prawdopodobnie Magda ma rację – terapia będzie wpisana w jej życie,
dopóki nie nauczy się, jak z niej skorzystać. Zmiana, o której mówi i
która zachęciła ją do porzucenia grupy, jest pozorna i krótkotrwała. O
sukcesie w terapii można mówić, gdy przestajemy jej potrzebować. Gdy
rozpadnie się związek Magdy, gdy doświadczy straty, cierpienia, smutku
albo
nudy czy pustki, najpewniej znów skorzysta z jakiejś formy pracy nad
sobą, poprawi sobie na jakiś czas nastrój i wróci do dawnego życia.
Przecież cały czas się rozwijam.
Magda należy do coraz większego grona zmianoodpornych. Zmieniają
otaczającą ich scenerię, ale nie zmieniają scenariusza. Mogą twierdzić,
że poradzili sobie ze zdradą, że uwolnili się od negatywnych uczuć, a
nawet wybaczyli, ale nie uświadamiają sobie, że tak bardzo boją się
zranienia, że wybrali pracoholizm zamiast ryzyka zbudowania nowego
związku. Inni pną się po szczeblach kariery, osiągają kolejne sukcesy,
gwałcąc swoją potrzebę bliskości i odpoczynku. Nie rozumieją, że żyjąc w
takim tempie, próbują zrealizować pomysł narzucony przez wymagającego,
wiecznie niezadowolonego i sfrustrowanego ojca.
Pomimo szeregu kursów i
szkoleń nic nie zmienia się w ich wnętrzu. Mogą podróżować, zmieniać
miejsca zamieszkania i partnerów, nadal tkwiąc w iluzji, że nowe oznacza
inne. Nie rozumieją, że są zdeterminowani tym samym i niezmiennym
skryptem.
Ucząc się nowych umiejętności, podejmując pracę nad sobą, ludzie
kierują się różnymi motywami. Jak mówi Monika Jędrowska, psycholożka i
certyfikowana psychoterapeutka Polskiego Towarzystwa Psychologicznego,
poza marzeniami i celami do zdobycia najczęściej jest to jakaś forma
cierpienia, jak poczucie osamotnienia, niezrozumienia siebie i innych,
konflikty albo kłopoty w nawiązywaniu i pogłębianiu relacji z ludźmi. –
Czasami jest to trudne do zdefiniowania poczucie napięcia albo pustki –
wyjaśnia i dodaje, że najnowsze badania wyraźnie wskazują, że to, na ile
skorzystamy z różnych form rozwoju osobistego, zależy tylko od nas.
Znaczy to tyle, że im więcej w nas „zasobów”, tym większe szanse na
powodzenie. Pozornie wydaje się logiczne, że udział w kolejnych
zajęciach zwiększa świadomość zasobów, pozwala je rozpoznać albo
uaktywnić. Niestety, może się okazać, że współczesne, popkulturowe
traktowanie rozwoju osobistego nie tyle nie przynosi efektów, co może
być równie destrukcyjne jak uzależnienie
od alkoholu. – Uczestnictwo w kolejnych warsztatach bywa formą
rozładowania emocji. Mechanizm jest tu taki sam jak u nałogowców.
Nieumiejętność rozpoznawania oraz regulowania emocji i nieprzyjemne
napięcie zamieniane jest na potrzebę uczestniczenia w jakichś zajęciach –
mówi Monika Jędrowska. Dodatkowo u takich osób rozwija się system
zaprzeczania problemom („przecież cały czas się rozwijam”), i tak
odtwarza się przymus pracy nad sobą, który nic nie wnosi.
W mojej pracy terapeutycznej dostrzegam również kilka innych
schematów, które powodują, że ludzie wielokrotnie zmieniają terapeutę.
Jednym z nich jest potrzeba potwierdzania narcystycznej kompensacji, że
jest się kimś wyjątkowym, szczególnym. Obecnie wszelkie formy pracy nad
sobą mogą być traktowane jako dowód na uduchowienie, wrażliwość, większą
świadomość. Tak naprawdę to tylko kolejna forma pogłębiania dystansu do
samego siebie, a przede wszystkim nie leczy głębokiego bólu,
samotności, z którą człowiek boi się spotkać. Popycha też do coraz to
nowych aktywności, bo żadna nie jest tą, która przyniosłaby ukojenie –
przyznaje Monika Jędrowska.
Zdarza się, że takie osoby wykazują wielką chęć wchodzenia w rolę
pocieszycielki, doradcy, ratowniczki czy mentora. W ten sposób jeszcze
głębiej ukrywają swoje cierpienie i nieumiejętność poradzenia sobie z
nim. Skąd ten mechanizm?
Lęk przed katastrofą
Jak w wielu innych, tak i w tym wypadku kluczowe są relacje. Dzieciom
coraz częściej okazuje się warunkową miłość – za dobre oceny,
posłuszeństwo, uległość lub aktywność, milczenie lub zabieranie głosu.
Do tego dochodzi brak czasu na bliskość z rodziną, a to odbiera poczucie
stabilizacji i bezpieczeństwa. Z tego powodu dziecko dorasta w
atmosferze pozbawionej warunków potrzebnych do zbudowania zaufania,
najpierw do innych, a potem do samego siebie. W konsekwencji przybywa
osób zależnych od głosu ekspertów, zarazem niepotrafiących im zaufać, z
niskim i zmiennym poczuciem własnej wartości, a co najważniejsze –
niepotrafiących budować autentycznych i trwałych relacji z innymi.
Deficyt w umiejętności tworzenia więzi jest jednym z powodów tego,
że ktoś nie potrafi utrzymać się w relacji terapeutycznej, wytrwać na
jakichś zajęciach, dokończyć jakiegoś projektu – twierdzi Monika
Jędrowska. W takim człowieku istnieje ogromna tęsknota za bliskością,
zależnością, opieką, ale z drugiej strony jest lęk przed zbliżeniem,
przed powtórzeniem znanego z dzieciństwa scenariusza, kiedy to, będąc
blisko, było się narażonym na jakiś rodzaj krzywdy – zranienie,
ośmieszenie, odrzucenie. Taka osoba pierwsza wycofa swoje zaangażowanie,
tak aby ową katastrofę wyprzedzić, zapobiec jej. Nawet jeśli jest to
katastrofa wyimaginowana. Aż do następnego razu, kiedy gnana tęsknotą za
kontaktem, miłością, bliskością wejdzie w nową relację, którą po jakimś
czasie porzuci z tych samych powodów.
Jest też inna grupa zmianoodpornych. W przeszłości doświadczyli dotkliwej straty, takiej jak śmierć bliskiej osoby,
zdrada czy rozpad więzi i w związku z tym rozwinęli w sobie gorzkie
przekonanie, że nie ma nadziei na zmianę, na inne, szczęśliwsze życie.
Podejmując się pracy nad sobą – terapeutycznie lub na jakichkolwiek
innych warsztatach – nieświadomie realizują ten sam scenariusz. W ich
głowie niczym zdarta płyta rozbrzmiewa monolog wewnętrzny: „nie może się
udać, to nie ma sensu, nie mam nadziei, może inni, ale nie ja, to się
nigdy nie zmieni”. Przywiązanie do owego monologu związane jest –
paradoksalnie – z poczuciem moralnego zwycięstwa nad sprawcami krzywdy,
najczęściej rodzicami lub innymi znaczącymi osobami. Dopuszczając do
autentycznej zmiany, symbolicznie oddaliby zwycięstwo terapeucie lub
innej osobie udzielającej pomocy. Odchodząc z kolejnej terapii, ponoszą
porażkę, ale nie dają satysfakcji innej, ważnej osobie, np. terapeucie.
Odnoszą krótkotrwałe zwycięstwo, które jednak ma potwornie gorzki smak.
To oczywiście psychologiczna gra, w której wygrana oznacza jednocześnie
emocjonalną klęskę.
Zanurzyć się w procesie zmiany
Głęboka zmiana jest przede wszystkim rozciągnięta w czasie.
Obejmuje procesy poznawcze, czyli destrukcyjne, ograniczające
przekonania, narracje życiowe, wspomnienia, fantazje. I procesy
emocjonalne, czyli doświadczenia kontaktu ze sobą w zakresie
rozpoznawania, nazywania i adekwatnego przeżywania emocji – wyjaśnia
Monika Jędrowska. Gdy dochodzi do takiej zmiany, rozluźniają się napięcia w ciele,
znikają pewne nawyki, a inne się zmieniają, poza tym znacznie poszerza
się spektrum możliwych zachowań. Oznacza to większą wolność wyboru, brak
przymusu i brak konieczności nieustannego sięgania po wsparcie.
Zmieniają się również relacje, w których znika napięcie i lęk, pojawia
się przestrzeń na słowo „nie”, ale i słowo „tak” dla nowych smaków,
pomysłów. Rozszerza się świadomość i mnogość doznań, a to powoduje, że w
samych sobie znajdujemy najwięcej sposobów na rozwiązywanie
pojawiających się problemów.
Pacjenci najczęściej mówią, że zaczynają robić różne rzeczy
inaczej. Jeśli dzięki temu pojawia się ulga w cierpieniu, motywuje ich
do podążania nową drogą. A to pozwala osłabiać mechanizmy, które
pierwotnie miały chronić przed bólem, ale obecnie zniekształcają
doświadczanie kontaktu ze sobą – podsumowuje Monika Jędrowska.
Nowy związek Magdy rozpadł się, gdy jej partner zaproponował wspólne
wakacje. Kłótnia o to, dokąd pojadą, zamieniła się w awanturę na temat
wyznawanych wartości. Magda trafiła na
terapię indywidualną.
Zrozumiała wtedy, że podświadomie chciała skończyć związek, ponieważ
cały czas bała się zranienia i cały czas nie poradziła sobie ze stratą
mamy, która zmarła bardzo wcześnie.
Pomogło jej pytanie terapeutki:
„Czy
kiedykolwiek wcześniej zanurzyłaś się w procesie zmiany?”.
Po tygodniu
poszukiwania odpowiedzi Magda postawiła na szczerość i przyznała, że
nie, że nigdy tak naprawdę nie pracowała nad sobą, chociaż spędziła
siedem lat z przekonaniem, że nieustannie się zmienia.
Monika Jędrowska psycholożka i certyfikowana psychoterapeutka Polskiego Towarzystwa Psychologicznego
źródło: Zwierciadło.pl