Profesor filozofii spytał Mistrza Zen Nan In o Boga,
nirwanę, medytację i tyle innych rzeczy. Mistrz słuchał w ciszy: pytanie,
pytanie, pytanie …., a potem rzekł:
- Wyglądasz na zmęczonego. Wspiąłeś
się na tę wysoką górę, przybyłeś z daleka. Pozwól, że najpierw poczęstuję cię
herbatą.
Mistrz Zen przygotował herbatę.
Profesor czekał, wrzało w nim od pytań. Mistrz parzył herbatę, samowar śpiewał,
aromat herbaty zaczął się roznosić, a Mistrz rzekł do Profesora:
- Poczekaj! Nie spiesz się. Kto wie?
Piecie herbaty może okazać się odpowiedzią na twoje pytanie …. może
jeszcze wcześniej.
Profesor był zakłopotany, zaczął się
zastanawiać: „Cała ta podróż na próżno. Ten człowiek wydaje się być szalony.
Jak picie herbaty może być odpowiedzią na moje pytanie o Boga? Co to ma
wspólnego? Lepiej uciec stąd jak najszybciej”. Ale faktycznie był zmęczony i
filiżanka herbaty przed zejściem z góry byłaby dobra.
Mistrz przyniósł czajnik, zaczął
nalewać herbatę do filiżanki …. nie przestawał. Filiżanka była pełna, herbata
zaczęła wylewać się na spodek, a on nalewał dalej. W końcu spodek też był
pełny. Jedna kropla więcej i herbata zaczęłaby się wylewać na podłogę. Profesor
krzyknął!
- Przestań, co wyprawiasz?
Zwariowałeś? Nie widzisz, że filiżanka jest pełna? Nie widzisz, że spodek też
jest pełny?
Mistrz Zen odpowiedział:
- To jest twoja sytuacja. Twój umysł
jest tak pełny pytań, że nawet jeśli odpowiem, nie ma tam miejsca, by to
przyjąć. Wyglądasz na inteligentnego człowieka. Dostrzegłeś tę wskazówkę, że
nawet jedna kropla herbaty więcej nie zmieści się w filiżance i spodku; zacznie
wylewać się na podłogę. Odkąd wszedłeś do tego doku, twoje pytania rozlały się
po podłodze, wypełniają całe to miejsce. To małe miejsce, ale jest pełne twoich
pytań. Wróć, opróżnij swoją filiżankę, a potem przyjdź. Najpierw stwórz choć
odrobinę przestrzeni w sobie.
Ten, kto ciągle zadaje pytania,
zmierza do dżungli filozofii. Niech pytania przychodzą i odchodzą. Przyglądaj
się tłumowi pytań tak, jak przyglądasz się ludziom idącym ulicą: nic nie można
dać, nic nie można wziąć, z pewnym oddaleniem, odsunięciem …. Im większa
odległość między tobą i twoim pytaniem, tym lepiej, gdyż w tej przerwie pojawia
się odpowiedź.
Właśnie dokonałam cudownego odkrycia. Jak bez jakiegokolwiek naszego wkładu stać się świadkiem zmian. Jeżeli chodzi o jego wprowadzanie, jest łatwy i bezbolesny, jednak samo doświadczenie zaistniałej zmiany może być zaskakujące...
Jak to zrobić?
Wpuścić domownika, najlepiej mężczyznę (nic nie mam do panów, ale jednak jest pewna w nich odmienność) lub dorastającego mężczyznę... na przykład do łazienki i poprosić o zrobienie porządku na półkach czy w szafkach. No cóż, ja tak właśnie zrobiłam i wchodząc do łazienki po wykonanej jego pracy... upsss zaniemówiłam.
Wszystko jest inaczej poustawiane. Jestem w szoku. Przyglądam się, dalej nie odzyskawszy mowy, ale dostrzegam, że tylko "prawie wszystko" jest inaczej, bo moje sokole oko i pamięć fotograficzna dostrzega kilka drobiazgów jednak na swoim miejscu. No cóż...
Już wiele lat temu uświadomiłam sobie, że moje dziecię nie jest mną, a odrębną istotą, która żyje wykonując większość rzeczy inaczej niż ja. Ok, trwało to dłuższą chwilkę niż uzyskało moją pełną akceptację, ale dzisiaj... upsss wszystko jest inaczej, no prawie wszystko. I co teraz? Dalej się przyglądam. Chciałam zmian, to je mam! Chociaż nie o takie mi chodziło! Ha, wszystko przecież zależy od moje reakcji na zaistniałą sytuację... Dalej nic nie mówię, chociaż ciśnie się na usta "to nie tak było poukładane".
Dobra sama chciałaś, to masz... śmieje się do mnie życie. No to na uśmiech odpowiadam uśmiechem i za ciosem dokonuję dalszych zmian. Zmian już w sobie. Wyrzucam wszystkie stare nawyki ruchowe wykonywane dotychczas w łazience do kosza i przyglądam się nowym odszukując wzrokiem znajome przedmioty w nieznanych miejscach. Pomysłowość mojego dziecka jest kreatywna, bo jeszcze bardziej będę osadzona w tu i teraz korzystając przez pierwsze dni z łazienki. Za każdym razem przez chwilę będzie trzeba się zastanowić i odszukać miejsce przydatnego w danym momencie przedmiotu... tu i teraz :)
Moja wdzięczność i radość oraz miłość do syna całkowicie zajęły miejsce pierwszego dziwnego zaskoczenia.
Mam zmiany! Sama chciałam! Życie zadbało o mnie! Suuuper!
PS
Syn zrobił także porządek... na dwóch pólkach w kuchni!!!
Przez wiele lat nie wiedziałam o co chodzi z tym wewnętrznym dzieckiem, o którym tak wiele się mówi i pisze. Wewnętrzne dziecko? Cóż to takiego jest? Ciągle zadawałam sobie pytanie nie mogąc dojść o co w tym chodzi. Ani nie rozumiałam, a ni nie czułam.
Moje wewnętrzne dziecko było, a raczej go nie było, bo zostało przysypane lawiną obowiązków, odpowiedzialności i spełnianiem oczekiwań innych. Nie miało prawa dojść do głosu. Teraz to wiem. Będąc silną i wsparciem dla innych nie można sobie przecież pozwolić na słabość i niedoskonałość.
A przecież pod tą skorupą skrywa się nasza prawdziwa natura. Natura ze słabościami, ułomnościami i właśnie niedoskonałościami. Natura pragnąca ukojenia, przytulenia i zrozumienia. Długo nie dopuszczałam jej do głosu, ale ona tam była. Zawsze była. Była zamknięta w klatce.
Pewnego dnia, prawie jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki odkryłam w sobie małą dziewczynkę. Zaczęłam się jej przyglądać i powolutku dopuszczać do głosu. Okazało się, że nie miała szans zaistnieć, bo nie wiedziała jak to cudownie być dzieckiem. W brutalny sposób odebrano jej dzieciństwo...
Wówczas to stało się jasne, bo zrozumiałam dlaczego przez całe swoje życie nie lubiłam, wręcz odrzucało mnie od zdrobnienia mojego imienia. Dlaczego właśnie słowo "Marysia" wypowiadane przez innych wywoływało aż tyle różnorodnych reakcji w moim ciele? Negatywnych reakcji... Czułam, ale nie rozumiałam. A Marysia, to przecież mała dziewczynka. A moja Marysia, to przerażone i pełne lęku dziecko zepchnięte w ciemny i ziny kąt, o którego istnieniu nie wiedziałam przez wiele lat...
I nagle wszystko stało się jasne i proste...
Teraz staram się z nią zaprzyjaźnić i dać jej to czego nie miała w okresie swego dzieciństwa. Otaczam dobrymi uczuciami, których nie zna, ale powolutku zaczyna je rozpoznawać. Otulam ciepłem, dobrocią i miłością, które dla niej są nowe i często powodują strach i chęć ucieczki. Widzę jak często czuje się nieswojo. Chciałaby, ale się boi.
Z moją pomocą krok po kroczku wychodzi z ciemnej klatki. A ja oswajam się z pięknym zdrobnieniem Marysia i... zaczynam je coraz bardziej lubić.
Taksówkarz z Nowego Jorku napisał:
Przyjechałem pod adres do klienta, i zatrąbiłem. Po odczekaniu kilku
minut, zatrąbiłem ponownie. Był późny wieczór, pomyślałem że klient się
rozmyślił i wrócę do "bazy"... ale zamiast tego zaparkowałem samochód,
podszedłem do drzwi i zapukałem. "Minutkę!", odpowiedział wątły, starszy
głos. Usłyszałem odgłos tak jakby coś było ciągnięte po podłodze... Po długiej przerwie, otworzyły się drzwi. Stała przede mną niska , na
oko dziewięćdziesięcioletnia kobieta. Miała na sobie kolorową sukienkę i
kapelusz z dopiętym welonem; wyglądała jak ktoś z filmu z lat
czterdziestych. U jej boku była mała nylonowa walizka.
Mieszkanie wyglądało tak, jakby nikt nie mieszkał w nim od lat.
Wszystkie meble przykryte były płachtami materiału. Nie było
zegarów na ścianach, żadnych bibelotów ani naczyń na blacie. W rogu
stało kartonowe pudło wypełnione zdjęciami i szkłem. "Czy mógłby Pan
zanieść moją torbę do samochodu.?"- zapytała. Zabrałem walizkę do auta,
po czym wróciłem aby pomóc kobiecie. Wzięła mnie za rękę i szliśmy
powoli w stronę krawężnika.
Trzymała mnie za ramię, dziękując mi za życzliwość. "To nic"-
powiedziałem, "Staram się traktować moich pasażerów w sposób, w jaki
chciałbym aby traktowano moją mamę." "Och, jesteś takim dobrym
chłopcem" - odrzekła.
Kiedy
wsiedliśmy do samochodu, dała mi adres, a
potem zapytała: "Czy mógłbyś pojechać przez centrum miasta? "To nie jest
najkrótsza droga"- odpowiedziałem szybko, włączając licznik opłaty. "Och, nie mam nic przeciwko temu"- powiedziała. "Nie spieszę się. Jestem w drodze do hospicjum."
Spojrzałem w lusterko. Jej oczy lśniły. "Nie mam już nikogo z rodziny"-
mówiła łagodnym głosem. "Lekarz mówi, że nie zostało mi zbyt wiele..." Wyłączyłem licznik... "Którędy chce Pani jechać?"
Przez kilka godzin jeździliśmy po mieście. Pokazała mi budynek, gdzie
kiedyś pracowała jako operator windy.
Jechaliśmy przez okolicę, w której żyli z mężem jako nowożeńcy.
Poprosiła abym zatrzymał się przed magazynem meblowym który był niegdyś
salą balową, gdzie chodziła tańczyć jako młoda dziewczyna. Czasami
prosiła by zwolnić przy danym budynku lub skrzyżowaniu, i siedziała
wpatrując się w ciemność, bez słowa. Gdy pierwsze promienie Słońca przełamały horyzont, powiedziała nagle
"Jestem zmęczona. Jedźmy już proszę". Jechaliśmy w milczeniu pod
wskazany adres. Był to był niski budynek z podjazdem, tak typowy dla
domów opieki. Dwaj sanitariusze wyszli na zewnątrz gdy tylko
zatrzymałem się na podjeździe. Musieli się jej spodziewać. Byli uprzejmi
i troskliwi.
Otworzyłem bagażnik i zaniosłem małą walizeczkę
kobiety do drzwi. Ona sama została już usadzona na wózku inwalidzkim.
"Ile jestem panu winna?" Spytała, sięgając do torebki. "Nic"-
odpowiedziałem. "Trzeba zarabiać na życie", zaoponowała. "Są inni
pasażerowie," odparłem. I nie zastanawiając się kompletnie nad tym co
robię, pochyliłem się i przytuliłem Ją. Objęła mnie mocno. "Dałeś
staruszce małą chwilę radości"- powiedziała. "Dziękuję". Uścisnąłem jej
dłoń, a następnie wyszedłem w półmrok poranka. Za mną zamknęły się drzwi
- był to dźwięk zamykanego Życia.
Tego ranka nie zabierałem już żadnych pasażerów. Jeździłem bez celu,
zagubiony w myślach. Co jeśli do kobiety wysłany zostałby nieuprzejmy
kierowca, lub niecierpliwy aby zakończyć jego zmianę? Co gdybym nie
podszedł do drzwi lub zatrąbił tylko raz, a następnie odjechał? Myśląc o tym teraz, nie sądzę, abym zrobił coś ważniejszego w całym swoim życiu.
Jesteśmy uzależnieni od poszukiwania emocjonujących zdarzeń i pięknych
chwil, którymi staramy się wypełnić nasze życia. Tymczasem Piękne Chwile
mogą przydarzyć się nam zupełnie
nieoczekiwanie, opakowane w to, co inni mogą nazwać rutyną. Nie
przegapmy ich.
Cały dzień spędzony w objęciach komputera. Najwyraźniej mu się bardzo podobało, bo nie popuścił prawie do wieczora. Ja byłam nieco innego zdania, niestety. Wolałam aby to on mi służył, a nie ja jemu. No cóż jak zmiany to zmiany i odwrotność także tu nastąpiła.
Wszystko przecież przydarza się dla nas, a nie nam i ma swój cel, dlatego też był to dla mnie dzień przyjrzenia się własnej cierpliwości i zaprzyjaźnienia się z nią. Tym bardziej, że miałam przy sobie jako dodatkową atrakcję... nastoletniego krytykanta.
No cóż, synchronizacja komputera z przynależnym mu oprzyrządowaniem, wzięła sobie urlop na żądanie, ale niestety bez uprzedzenia. W takiej sytuacji niby komputer jest, ale korzyść z niego żadna. Doprowadzenie go do stanu używalności sprowadziło się do poświecenia mu całej swojej uwagi. W konsekwencji wszystkie inne czynności zostały zaniechane i w efekcie przesunięte są w czasie. Najważniejsze, że w końcu pozwolił na rozstanie powracając do sprawności i... teraz znowu mi służy.
Wiele lat temu, kiedy mój świat zaczął się walić i próbowałam utrzymać przy sobie to, co i tak nie było do utrzymania, bo musiało odejść (teraz to wiem) robiłam wszystko aby zatrzymać... pozorne szczęście. Nie wiedziałam wówczas, że nic co nie jest szczere i oparte na prawdziwej miłości nie ma prawa bytu...
Za oknem piękna pogoda i świeci słońce. Rodziny z dziećmi spacerują uśmiechając się do siebie... A ja w domu zapłakana i nieszczęśliwa, bo rozlatuje się moje małżeństwo. Koło mnie maleństwo, które prawdopodobnie będzie się wychowywać w niepełnej rodzinie. Tego nie chciałam i robiłam wszystko, jak mi się wówczas wydawało, aby utrzymać razem naszą rodzinę. Teraz wiem, że moje wysiłki były daremne, bo były to tylko kolejne lekcje życia do przepracowania.
W tym trudnym dla mnie momencie, ktoś mi powiedział: " Kochana, męża nie zmienisz, ale możesz zrobić coś dla siebie."
Jakież było moje oburzenie na te słowa. Nie chciałam ich przyjąć do wiadomość. Czułam się niezrozumiana i zlekceważona przez profesjonalnego rozmówcę, do którego zwróciłam się o pomoc. Nie, nie tego oczekiwałam po rozmowie. Jak mam zrobić coś dla siebie, kiedy życie wali mi się na głowę. Jak mam w takim momencie myśleć o sobie, no jak? Stawianym pytaniom i wyrzutom nie było końca, a moja frustracja i zdenerwowanie się pogłębiły z braku zrozumienia powagi mojej trudnej sytuacji życiowej...
Musiało minąć trochę czasu nim zrozumiała, że wówczas otrzymałam... najlepszą radę jaką mogłam na dany moment otrzymać. Ale wówczas nie wiedziałam jeszcze co z nią zrobić...
Jak się okazało, była to najlepsza rada nie tylko na dany moment, ale na całe życie. Od tego momentu minęło już... upsss jakieś piętnaście lat, a ja pamiętam do dzisiaj to jedno jakże mądre zdanie. Ono ciągle przy mnie jest pomimo zmieniających się okoliczności.
Innych nie zmienimy, ale możemy zrobić coś dla siebie.
Dzisiaj dodałabym jeszcze...
robiąc coś dla siebie zmieniamy się,
zmieniając się zmieniamy innych.
Każdego dnia możemy zrobić coś dla siebie pomimo, a może dzięki życiowym wydarzeniom. I nie chodzi o spektakularne czyny, ale o drobiazgi, które mają jednak ogromna moc.
"Pewien człowiek zaczął publicznie lżyć Omara Khayyama: - Jesteś bezbożnikiem! Pijakiem! Złodziejem!
W odpowiedzi Omar Khayyam tylko się uśmiechnął. Obserwujący te scenę
młody człowiek, elegancko i modnie ubrany w jedwabne szaty zapytał
Omara: - Jak możesz znosić takie obelgi? Czyżbyś pozostał obojętny
na wyzwiska, którymi Cię obrzucono? Omar Khayyam ponownie się uśmiechnął
i zaprosił nieznajomego eleganta do
swej piwniczki.
Tam, wśród zakurzonych staroci, stała skrzynia, z której
Omar wyjął brudne podziurawione łachmany i rzucił młodzianowi: - Masz, przymierz to - powiedział – Chyba będą pasować. Młody człowiek wielce się zdenerwował:
-Po co mi dajesz te stare szmaty? Przecież jestem przyzwoicie,
schludnie ubrany! Zwariowałeś?! – krzyknął odrzucając zniszczone
ubrania. - Sam zatem widzisz - powiedział Omar - że nie chcesz
przymierzać brudnych łachów. Ja też nie chcę przymierzać brudnych słów,
które rzucił mi tamten człowiek… Przejmować się obelgami – to
przymierzać łachmany, które Ci ktoś ciśnie..."
Jest wiele metod i sposobów aby odmienić i "ulepszyć" nasze życie. Każdy wybrany sposób dokonania zmiany tego co jest w naszym życiu, jest naszą drogą rozwoju. I tylko od nas samych zależy, czy wykorzystamy narzędzia, które otrzymujemy. Każde z narzędzi jest tylko narzędziem w naszych rękach i tylko od nas zależy czy będzie nam pomocne przy dokonywaniu życiowych zmian.
Każdy z nas poszukuje swojej drogi i tym samym swoich narzędzi. Jednak same narzędzia nie są w stanie nic zdziałać bez naszego udziału. Często kwitujemy krótko "nie działa" i poszukujemy dalej. Kolejne... okazuje się, że też nie działa. I kolejne... A tak naprawdę, każde, nawet najmniejsze i najprostsze narzędzie może być mocarne w naszych rękach, ale przy naszym udziale.
Ważna jest nasza gotowość na zmiany i chęć działania w tym kierunku. Samo wyrażenie "chcę zmiany" nie wystarczy jeżeli nie pójdą za nim działania. Żadne z narzędzi nie zadziała jak tabletka przeciwbólowa, bo to tak nie działa. Zamysł, że zastosuję to czy tamto narzędzie i już się zadzieje jest błędne i samo z siebie nie dokona żadnych zmian, jak za nim nie pójdą nasze działania.
Często słyszę:
- Chcę zmiany i to już, natychmiast!
- Super! To powiedz mi jaki krok w tym kierunku został wykonany przez ciebie. - pytam.
I tu zapada głęboka cisza.
- Jaki? Nawet najmniejszy?
Cisza.
Zawsze możemy zrobić ten pierwszy krok, a za nim kolejne we własnym tempie. Ale bez pierwszego kroku nie ruszymy dalej. Zawsze możemy zrobić coś inaczej niż dotychczas. Iść inną drogą, zacząć się posługiwać drugą ręką, przestawić coś w mieszkaniu czy zamienić chociażby łyżki z widelcami w szufladzie kuchennej i zaobserwować jak się z tym czujemy i jak na zmiany reaguje nasze ciało i emocje. No i domownicy.
Fajna zabawa i cudowne doświadczenia w procesie wprowadzania dobrych zmian do naszego życia.
Pierwszą rzeczą jaką dzisiaj zrobiłam po przebudzeniu była wdzięczność za wszystko co mam. Jeszcze oczu nie otworzyłam, a już dziękowałam. Sam fakt, że się obudziłam i darowany mam kolejny dzień do przeżycia jest już powodem do wdzięczności.
Pamiętam, jak wiele lat temu, zaczynając swoją przygodę z rozwojem osobistym natknęłam się w jakimś czasopiśmie na artykuł Ewy Foley na temat właśnie wdzięczności. Zalecała wówczas prowadzenie dzienniczka wdzięczności... Podjęłam to wyzwanie, ale przyznaję że było mi bardzo trudno. Miałam każdego dnia wypisywać przynajmniej pięć rzeczy za które jestem wdzięczna. Oj, nie było łatwo. Życie mnie kopało z każdej strony, a ja miałam skupiać się na dobrych rzeczach i jeszcze za nie dziękować. Jak to... ja musiałam przecież problemy rozwiązywać, a nie bzdetami się zajmować... ale próbowałam.
Miałam się cieszyć, że słonce świeci czy ktoś się do mnie uśmiechnął, jak mi się życie waliło. No i co z tego, że miałam gdzie mieszkać jak wszystko szło nie tak jakbym chciała. No dobra byłam zdrowa, ale kasy mi brakowało, to jak się miałam cieszyć...
Oj ciekawy miałam dialog wewnętrzny, ale nie poddawałam się i z każdym dniem pisanie przychodziło mi łatwiej i... przyjemniej. Tak przyjemniej, bo dialog cichł ustępując miejsca zadowoleniu i radości.
Ewa w swoim artykule zaprosiła do jeszcze jednego zadania. Chodziło o wypisanie stu rzeczy z całego życia, za które jestem wdzięczna... Wówczas było to dla mnie wręcz niemożliwe, ale podjęłam się także i tego zadania. Pisałam je... wiecie, że przez ponad tydzień i to... można powiedzieć w boleściach. No i co z tego, że skończyłam studia czy miałam dach nad głową. To miały być osiągnięcia? Syna też urodziłam zdrowego, no i fajnie, ale teraz życie mi się waliło... Do wszystkiego wynajdywałam kontrargumenty nie do podważenia wówczas. W końcu przez lata wyspecjalizowałam się w czarnowidztwie, no nie. Jednak listę sporządziłam nie do końca będąc przekonaną co do tej wdzięczności...
A dzisiaj... prawdopodobnie nie nadążyłabym pisać napływającej ilości rzeczy, za które jestem wdzięczna w moim życiu. Także każdego dnia jest tyle rzeczy, za które mogę dziękować, że zapisałabym tony papieru.
Uzależnienie, i to każde uzależnienie jest klatką, z której najczęściej nie chcemy się wydostać. Nie chcemy jej opuścić, bo tak nam jest dobrze wbrew pozorom. Narzekamy, ale tak naprawdę nie chcemy nawet reki wystawić poza kraty, aby spróbować jakby to było poczuć siebie.
Nie chodzi mi o alkoholizm, narkomanie, pracoholizm, lekomanię..., ale o uzależnienie od innych, bo to jest także uzależnienie jak każde inne. Uzależnienie od innych, od ich opinii na nasz temat. Jak nas odbiorą, jak nas postrzegają, co sobie pomyślą... I w efekcie spełniamy własnym zachowaniem i działaniem oczekiwania innych, a nie podążamy za głosem własnego serca. Nie robimy tego co kochamy, nie realizujemy się, nie rozwijamy, nie mamy własnego zdania... nie ma nas. Za to są inni, ich oczekiwania wobec nas, a my sami stajemy się marionetką w rekach innych.
Nie podoba nam się to, ale także nie mamy ochoty tego zmienić, bo ważna jest opinia innych o nas samych. W takiej postawie nie dopuszczamy do głosu siebie i naszego prawdziwego JA.
W fantastyczny sposób potrafimy krytykować i oceniać innych, pijaków, narkomanów, palaczy... a przecież sami jesteśmy na tej długiej liście uzależnień. Tak, my sami jesteśmy w gronie osób, które tak bardzo nam się nie podobają i które tak lekko, a zarazem brutalnie oceniamy w codziennym życiu oceniamy. Może warto się przyjrzeć tej sobie na tej liście...
Pijak. alkoholik, palacz, hazardzista, JA uzależniona/y od innych, narkoman, lekoman, pracoholik...
Od zawsze wiedziałam, że ciało jest najlepszym radarem w jaki możemy być
wyposażeni. Wystarczy go uważnie słuchać i przyglądać się, co takiego dzieje
w naszym życiu i wszystko staje się jasne i oczywiste. A wówczas wystarczy
wprowadzić korektę i powraca wolność, radość i spokój.
Jakiś czas temu pojawiła się w moim życiu osoba, która przypominała mnie
sprzed lat, być może dlatego stała się mi bliska. Jednak była między
nami niewielka różnica... Ja z tego okresu byłam na etapie rozwalania
swojej klatki, którą to mistycznie budowałam przez lata, a ona... a ona
pod pozorem wprowadzania zmian swoją klatkę uszczelniała...
Moje ciało czuło, że coś się dzieje niedobrego i dawało mi znać.
Widziałam, czułam, że coś się dzieje, ale wszystko pokryte było
poczuciem lojalności, odpowiedzialności, powinności... Z każdym dniem
czułam się gorzej. Czułam i wiedziałam, że to sygnały, ale nie
wiedziałam jakie i czego mogą dotyczyć. Dochodziły następne
dolegliwości, a ja byłam już cała obolała i zmęczona. Nawet z urlopu
powróciła migrena i na koniec totalnie mnie skopała. Miałam dosyć!!! I
stał się cud. Wszystko samo się rozwiązało w kilka minut i momentalnie
wszystko stało się jasne i proste, a wszystkie dolegliwości zniknęły.
Niesamowite! Wystarczył drobiazg, bzdeta wręcz aby osoba sama zniknęła z
mojego życia, a ja mogłam odzyskać wolność.
No cóż, nie jest nam po drodze z osobami, które tylko mówią o zmianach i
czekają na cud, który sam nastąpi bez naszego udziału. Kiedyś też tak
myślałam. I tak się dzieje, samo się rozwiązuje, cuda się pojawiają
jeżeli sami kroczymy w stronę zmian, to życie i wszechświat nas wspiera i
prowadzi. Ale siedząc z założonymi rękami długo będziemy grzać wybrane
przez siebie miejsce. I narzekanie, że nam się nie podoba nic nie da,
bez wykonania nawet najmniejszego kroku, bez względu na to jak bardzo trudny
był by on do wykonania i jak bardzo by bolał. Warto się na niego zdobyć!
Każdy człowiek. którego spotykamy na swej drodze jest naszym lustrzanym odbicie. I czy ten fakt wykorzystamy dla własnego dobra zależy tylko od nas samych. Są to cudowne lekcje życia pozwalające spojrzeć w głąb siebie i zaobserwować co nas tak naprawdę uwiera w życiu.
Przeglądając się codziennie w ludzkim odbiciu ciągle odkrywam siebie na nowo i na nowo, dowiadując się o sobie zaskakujących rzeczy dotychczas ukrytych. Czasami jest to dosłowne odbicie, a czasami mogę się przyjrzeć rzeczom i zachowaniom, których tak naprawdę nie akceptuję u innych, z którymi walczę, walczę nieświadomie.
Doskonałymi nauczycielami w tym przypadku są członkowie naszej najbliższej rodziny, bo są z nami i codziennie pod ręką. Ostatnio przez jakiś czas przyglądałam się w odbiciu nastoletniego syna, który nie kończył wykonywanej czynności. A konkretnie, to nie kończył zmywania naczyń. A dosłownie, to niby kończył, bo zlew zostawał pusty, ale tylko na moment, bo za chwile lądowały w zlewie brudne naczynia przyniesione przez niego z jego własnego pokoju... Brudne naczynia w pokoju nastolatka, to... podobno taki wiek... I tego się trzymam jako etapu przejściowego będącego nowym dla mnie doświadczeniem.
Wracając do zmywania, to sama zawsze te czynność doprowadzam do końca i przez dłuższy czas nie mogłam skojarzyć o co w tym chodzi. A chodzi o niedosłowność, o czym kompletnie zapomniałam...
Qrcze, ja czegoś także nie dokańczam jak widać! Tylko czego? Przyglądam się i nawyk, którego odzwierciedleniem jest syn z pewnością na dniach się ujawni. To takie proste i być może dlatego wydaje się skomplikowane...
Wszystko zależy od tego czy chcemy się przejrzeć i co chcemy w swym odbiciu dostrzec.
Do starego Mistrza przyszedł nieszczęśliwy człowiek pożalić się. Mistrz
wysłuchał go i poprosił, aby ten nasypał garstkę soli do szklanki wody i
wypił.
- Jak to smakuje? - zapytał Mistrz. - Okropne! -
odpowiedział młody człowiek. Na co Mistrz poprosił mężczyznę, aby wziął
kolejną garść soli i poszedł za nim.
W milczeniu doszli do pobliskiego jeziora i wtedy Mistrz poprosił, aby
jego towarzysz wsypał sól do jeziora. Gdy ten skończył, Mistrz ponownie
się odezwał: - Napij się wody z jeziora. Mężczyzna wykonał polecenie.
- Jak to smakuje? - zapytał Mistrz. - Dobrze! - odpowiedział mężczyzna. - Czy ma smak soli? - Nie. - odpowiedział mężczyzna nie bardzo wiedząc
gdzie ta konwersacja zmierza....
autor nieznany - zdjęcie z internetu
Mistrz popatrzył na niego,
uśmiechnął się i ponownie odezwał: - Ból i nieszczęście w naszym życiu
jest jak sól. Ni mniej, ni więcej. To jak go odczuwamy, przeżywamy
zależy od nas i od naszego punktu odniesienia. Może nas pokonać, albo
może nas wzmocnić. Przestań być szklanką, zacznij być jeziorem."
Niepewnie idziesz pochylony
Drogą co nigdzie nie prowadzi
Tak jak po fali, tak jak po linie
Jak nad przepaścią idziesz drogą
Tak jak po fali, tak jak po linie
Jak nad przepaścią idziesz drogą
Nie widzisz ziemi pod stopami
W powietrzu lekko zawieszony
Skupiony nad swych każdym ruchem
W nieostry obraz zapatrzony
Ostrożnie idziesz w dal bez celu
Ostrożnie swym tanecznym krokiem
Tak jak po fali, tak jak po linie
Jak nad przepaścią idziesz drogą
Tak jak po fali, tak jak po linie
Jak nad przepaścią idziesz drogą
Jak łatwo serce wpada w gniew
Jak łatwo gniew przechodzi w żart
Jak łatwo widzisz w życiu cel
Jak łatwo stwierdzasz jego brak
Jak lekko tańczysz w tył i w przód
Nie dotykając w tańcu dróg
Tak jak po fali, tak jak po linie
Jak nad przepaścią idziesz drogą
Tak jak po fali, tak jak po linie
Jak nad przepaścią idziesz drogą
Jak linoskoczek zręcznie idziesz poprzez świat
Jak linoskoczek zawsze swym cyrkowym krokiem
Jak linoskoczek, jak po linie zawieszonej
Jak linoskoczek nad przepaścią idziesz drogą
Tak jak po fali, tak jak po linie
Jak nad przepaścią idziesz drogą
Tak jak po fali, tak jak po linie…
"(...) Miłość czyni cuda. Uczę się ją pokazywać bez skrępowania, bo przed
laty nie pokazywałam co czuję. Starałam się robić dobre wrażenie na
ludziach. Dlaczego? Ze strachu albo wstydu przed odrzuceniem,
wyśmianiem, skrepowaniem, pomieszaniem, niezdecydowaniem... Z braku
umiejętności okazywania miłości i życzliwości. Czasem zazdrość lub złość
nie pozwalały na szacunek do siebie i drugiego człowieka. Ale były
jakieś normy w zachowaniu, które z zaciśniętym gardłem, brzuchem, a
czasem sercem realizowałam... Dziś wciąż robię wrażenie, choć przestałam
się o to starać - albo dobre albo złe, bo jest wolność wyboru .
Zaryzykuję kontrowersyjną teorię: skoro nie kochasz siebie, gardzisz
innymi ludźmi tak samo jak sobą. Dlaczego? Bo patrzymy na ludzi tak jak
na siebie, jak na własne wyobrażenie o sobie. Nie ma innej możliwości -
tak bardzo jesteśmy przywiązani do myśli, ciągłego myślenia, obrony
własnej racji i własnych poglądów. Co można zrobić? Uczyć się nowych
umiejętności wyrażania uczuć i siebie. Uczyć się ciszy i głębi
oddychania bez pośpiechu. Po prostu zakochać się w czymkolwiek co się
nadarzy przez 5 minut i uczyć się odczuwania nieskrępowania poglądami i
ocenami. Ile mamy miłości w życiu? Tyle samo co życia w miłości."
"Bardzo
rzadko udaje się zobaczyć maluszka w "naturalnym domu", w którym
przebywał przez 9 miesięcy. Worek owodniowy pęka zazwyczaj sam w trakcie
porodu. Niekiedy dochodzi do jego przebicia, w trakcie indukcji porodu.
Podobnie dzieje się również podczas cesarskiego cięcia. Niezwykle
rzadko lekarze wydobywają dziecko z łona „właściwie nienaruszone”, w
swoim naturalnym środowisku. Maluszek nie ma świadomości, że się rodzi.
Dopiero gdy dochodzi do przebicia worka owodniowego i przecięcia
pępowiny, dziecko zaczyna oddychać. To unikalne zdjęcie zrobił jeden z ginekologów w trakcie cc i umieścił na swoim facebooku..."
Syn zbierał się do szkoły, a ja przy porannej kawie pełna wątpliwości i obaw. Znowu moje myśli poszybowały do przyszłości i to tej najbliższej. Nadchodzącego miesiąca. Czy aby sobie poradzę i posklejam, to co w tak spektakularny sposób rozwaliło się pozostawiając wokół jedno wielkie gruzowisko...
Wiem, że tak naprawdę nie mam nic poza obecną chwilą. Przeszłość już była, a przyszłość może nigdy nie nadejść, a jednak... stare programy ciągle dochodzą do głosu.
I tak pijąc aromatyczną kawę, słuchając muzyki i rozmyślając o tym co nigdy może nie nadejść... na czacie pojawia się wiadomość od nieznajomego mężczyzny...
"Miło :))) mi być w tak Wspaniałym Twoim Towarzystwie.
Miłego Dnia i jeszcze raz Dziękuje :)) że Jesteś :))"
"Dwie skulone z zimna figurki dzieci w obdartych, kusych paltocikach wśliznęły się do przedpokoju przez moje podwójne drzwi.
- Jakaś makulatura, proszę pani?
Byłam wtedy zajęta i już miałam przecząco pokręcić głową, gdy mój wzrok
padł na ich stopy obute w przemoczone, oblepione rozmokłym śniegiem
sandałki.
- Wejdźcie, zrobię wam gorące kakao.
Dzieci weszły bez słowa; mokre obuwie poznaczyło podłogę
błotnistymi śladami. Podałam im po filiżance kakao oraz tosty z dżemem,
żeby rozgrzały się nieco przed ponownym wyjściem na przejmujące zimno.
Następnie wróciłam do kuchni i znów zajęłam się podliczaniem mojego
domowego budżetu...
Nagle zastanowiła mnie całkowita cisza panująca w
salonie, więc pomyślałam, że dobrze byłoby tam zajrzeć. Dziewczynka
trzymała w dłoniach pustą filiżankę i przyglądała się jej w skupieniu.
Chłopiec zaś spytał:
- Proszę pani...czy pani jest bogata?
- Czy jestem bogata? Mój Boże, nic podobnego! - Spojrzałam na wytarte obicia mebli.
Dziewczynka ostrożnie odstawiła filiżankę na spodeczek.
- Pani filiżanki i spodeczki są z jednego kompletu.
W jej głosie nie było nic dziecięcego, pobrzmiewał w nim głód, który
nie miał nic wspólnego z pustym żołądkiem. Wkrótce dzieci odeszły,
osłaniając przed podmuchami wiatru toboły starych gazet.
Nie
powiedziały: "dziękuję". Nie było takiej potrzeby. Tak naprawdę zrobiły
coś więcej. Filiżanki i spodeczki ze zwykłej niebieskiej porcelany. Ale
pochodziły z jednego kompletu.
Spróbowałam ziemniaki i
pomieszałam sos. Ziemniaki i mięsny sos, dach nad głową, mój mąż mający
dobrą, stałą pracę - to wszystko też do siebie pasowało. Odsunęłam
krzesła od kominka i uporządkowałam salon. Błotniste ślady małych
sandałków wciąż widniały na podłodze. Pozwoliłam im tam pozostać. Chcę,
żeby tam były na wypadek, gdybym znów zapomniała, jak bardzo jestem
bogata".
Długo się opierałam nim w końcu odważyłam się założyć tego bloga. Ciągle stawało coś na drodze, coś powstrzymywało mnie, coś było nie tak. Jednak przyszedł moment, kiedy to życie pchnęło mnie do przodu i w jednej chwili, a ściślej w jednej godzinie założyłam i bloga, i stronkę na facebooku. Blog jest takim moim małym miejscem, które jeszcze ciągle moderuję, bo nie wszystkie sprawy techniczne są dla mnie jasne i czytelne. Dlatego też metoda prób i błędów jest wspaniała, ale jednak czasochłonna...
O takim blogu... to właściwie... myślałam od zawsze. Serce mnie ciągnęło, stukało a ja się opierałam mając w sobie syndrom kopciuszka. Nawet jak runęło całe moje życie w gruzy, brakowało mi nadal odwagi aby zrobić ten krok do przodu, ale w kompletnie przeciwnym kierunku. No cóż, widocznie musiałam jeszcze bardziej dostać po dupsku, abym usłyszała sama siebie i to co w duszy mi gra. A gra, oj gra i to głośno i radośnie...
Od jakiegoś czasu wiele się dzieje. A splot i ogrom wydarzeń jest
przytłaczający. Jedna wielka zmiana! Wszystko się transformuje,
odblokowuje i właśnie oczyszcza. Do tego stopnia, że wszystko runęło z
hukiem i to w każdej sferze mojego życia. A wszystko za nieśmiałym
głosem serca, które z trudem przez lata starało się przebić przez głośne
oczekiwania innych i wszelkiego rodzaju "muszę", "powinnam", "wypada",
"należałoby"...
W końcu przebiło się przez panujący chaos i dało o sobie znać, że jest i
chce dla mnie dobrze. Znając już do mnie drogę coraz częściej dochodzi
do głosu i pokazuje mi zupełnie inny świat. Świat pełen magii i miłości.
Nawiązała się między nami przyjaźń i tworzymy całkiem niezły tandem! Ja
i moje serce! Każdego dnia uczymy się żyć w wzajemnej harmonii. Ja
słucham, a moje serducho do mnie przemawia. I to jest cudne!