Zbliżałam
się do pięćdziesiąt-ki i moje życie traciło sens. Czułam się stara i
niepotrzebna z uczuciem wielkiej przegranej. Zostałam zwolniona z pracy, ustępując tym
samym miejsca znajomej prezesa. Kolejny raz życie mi dokopało. I co z tego, że
od wielu lat zajmowałam się rozwojem osobistym, który tylko od czasu do czasu
wpływał na moje życie poprawiając jego jakość. Jakość? Chyba bylejakość.
W pierwszych
odruchach walki o byt, postanowiłam, że szybko znajdę pracę, bo przecież nie
jestem sama. Mam na utrzymaniu dziecko, z którego wychowania i utrzymania wymiksował
się tatuś uciekając pod ciepłe skrzydełka swoich rodziców.
Niestety,
próby znalezienia pracy kończyły się fiaskiem. „Ma pani zbyt duże kwalifikacje,
jak na to stanowisko.” lub „Nie pasuje pani do zespołu.”, ujęte w łagodnie
słowa – jest pani za stara! Wszyscy, z którymi rozmawiałam wykazywali szczególną
troskę o moje samopoczucie, w stylu „będzie się pani źle czuła z młodym zespole”
lub „nie będzie pani usatysfakcjonowana stanowiskiem nieadekwatnym do
posiadanych kwalifikacji”. Qźwa, ja wówczas nie chciałam satysfakcji, jedynie
zatrudnienia z wynagrodzeniem, które pozwoliłoby mi się utrzymać , zapewniając byt
mnie i mojemu synowi.
Rachunki
rosły, długi w spółdzielni mieszkaniowej, jak i w banku także. Lodówka coraz
częściej świeciła pustkami. Z każdym dniem coraz częściej było się podnieść z
łóżka. Coraz bardziej kuliłam się w sobie. Czułam, jak życie ze mnie ucieka...
za to pojawiła się depresja. I nic już nie miało sensu. Odechciewało się żyć.
Nie, nie miałam ochoty żegnać się z tym światem, jednak jakakolwiek pojawiająca
się myśl, kończyła się stwierdzeniem „to
nie ma sensu” wraz z pełnym
uzasadnieniem, jestem za stara, do niczego, moje życie już zmierza ku końcowi,
nie warto, i tak nie dam rady... Zaczęłam wegetować z (nie)przyjaciółką
depresją.
Uporałam się
z chorobą najlepiej, jak wówczas umiałam. Było to ogromne wyzwanie i momentami
niewyobrażalny wysiłek pełen bólu, złości, pretensji do siebie i świata.
Wyszłam zwycięsko. Rozstałam się z moją (nie)przyjaciółką i próbowałam wrócić
do żywych. Nie koniecznie do życia.
Pojawiały
się momenty, przynoszące złudne nadzieje. Zatrudnienia na śmieciowe umowy, za
głodowe stawki, ale podejmowałam się, bo... była nadzieja, że coś się zmieni. W
takich momentach dostrzegałam światełko w tunelu. Szybko jednak ono gasło,
kiedy nie dostawałam wynagrodzenia za wykonaną pracę. Sytuacja powtarzała się
czterokrotnie. W ostatnim przypadku, sprawą zainteresowała się ogólnopolska
gazeta, bo właścicielka uprawiała niewolniczy proceder, otwierając kolejne
firmy w kolejnych miastach.
Któregoś
dnia, ktoś mi powiedział, obserwując mnie z boku:
„Dziewczyno,
nie widzisz, że TY masz robić coś zupełnie innego w swoim życiu? Zajmij się tym,
co kochasz; to, co czujesz; to, co jest twoją pasją od wielu lat?”
No i mnie
zatrzymało! Totalnie zatrzymało, wbijając głęboko w ziemię! Tkwiłam w takim stanie przez
jakiś czas, przyglądając się swojemu życiu zupełnie z innej perspektywy. Tym
samym zapadłam w ciszę, bezruch, bezdziałanie. Byłam. Byłam z rachunkami,
długami, wielowymiarowym brakiem, ale to już nie miało znaczenia. Poddałam się.
Przestałam walczyć o cokolwiek. Bezsilność i bezradność były moimi nowymi znajomymi. Nic nie miało
już znaczenia. Odpuściłam, poddałam się i pozwoliłam aby się zadziało samo,
wszystko to, co ma się zadziać. Już nad niczym nie panowałam, już na nic nie
miałam wpływu, już nic nie mogłam zrobić...
Dzisiaj już
wiem, że to był krok, pierwszy krok mojej podróży powrotu do siebie.
Wszystko, co się
działo w moim życiu, a co mi nie służyło musiało w końcu runąć. I runęło z
wielkim hukiem i to w każdej sferze mojego życia. Totalny kataklizm.
A wszystko za
nieśmiałym głosem serca, które z trudem przez lata starało się przebić przez
głośne oczekiwania innych i wszelkiego rodzaju "muszę", "powinnam",
"wypada", "należałoby"... Usłyszałam je dopiero w ciszy i
bezruchu, kiedy to w swej beznadziei zatrzymałam się. Wówczas moje serce
przebiło się przez panujący we mnie chaos emocjonalno-uczuciowy i dało o sobie znać, że jest i chce dla mnie
dobrze. Serce znając już do mnie drogę, coraz częściej zabierało do głosu, pokazując
mi zupełnie inny świat. Świat pełen magii i miłości. Nawiązała się między nami
przyjaźń i teraz tworzymy całkiem niezły tandem! - Ja i moje serce! Każdego
dnia uczymy się żyć w wzajemnej harmonii. Ja słucham, a moje serducho do mnie
przemawia. I to jest cudne! Świat jest piękny! Życie proste! Miłość potężna!
Maria Prosperita
3 komentarze:
Czyta się trochę jak poezje ... a to przecież twarde realia .
Poznawanie dróg innych ludzi , może komuś zaoszczędzić trudów i cierpień . Oczywiście nie zwolni nikogo z działania i pracy . Dziękuję za takich ludzi jak autorka którzy są jak swego rodzaju znaki - drogowskazy .
Też tak miałem,ale przerwałem.Teraz czas wracać!Dziękuję autorce.
BYLAM BLISKA TAKIEJ KATASTROFY WIELE RAZY , DUZO SIE DZIALO W MOIM ZYCIU , DUZO ZMIAN , BOLU , NIEMOCY , CIERPIENIA , SAMOTNOSC , EMIGRACJA , STRATY , TOTALNY BEZRUCH , CZASEM SA ZMIANY , ALE CIAGLE SZUKAM SWOJEJ PRAWDZIWEJ DROGI I MIEJSCA NA ZIEMI , NIE WIEM DOKAD TO WSZYSTKO MNIE POPROWADZI, GRATULUJE AUTORCE , ZE ODNALAZLA SWOJA DROGE DO SERCA !!!!
Prześlij komentarz