01 czerwca 2016

Jak to się zaczęło?




Zbliżałam się do pięćdziesiąt-ki i moje życie traciło sens. Czułam się stara i niepotrzebna z uczuciem wielkiej przegranej.  Zostałam zwolniona z pracy, ustępując tym samym miejsca znajomej prezesa. Kolejny raz życie mi dokopało. I co z tego, że od wielu lat zajmowałam się rozwojem osobistym, który tylko od czasu do czasu wpływał na moje życie poprawiając jego jakość. Jakość? Chyba bylejakość.
W pierwszych odruchach walki o byt, postanowiłam, że szybko znajdę pracę, bo przecież nie jestem sama. Mam na utrzymaniu dziecko, z którego wychowania i utrzymania wymiksował się tatuś uciekając pod ciepłe skrzydełka swoich rodziców.

Niestety, próby znalezienia pracy kończyły się fiaskiem. „Ma pani zbyt duże kwalifikacje, jak na to stanowisko.” lub „Nie pasuje pani do zespołu.”, ujęte w łagodnie słowa – jest pani za stara! Wszyscy, z którymi rozmawiałam wykazywali szczególną troskę o moje samopoczucie, w stylu „będzie się pani źle czuła z młodym zespole” lub „nie będzie pani usatysfakcjonowana stanowiskiem nieadekwatnym do posiadanych kwalifikacji”. Qźwa, ja wówczas nie chciałam satysfakcji, jedynie zatrudnienia z wynagrodzeniem, które  pozwoliłoby mi się utrzymać , zapewniając byt mnie i mojemu synowi.

Rachunki rosły, długi w spółdzielni mieszkaniowej, jak i w banku także. Lodówka coraz częściej świeciła pustkami. Z każdym dniem coraz częściej było się podnieść z łóżka. Coraz bardziej kuliłam się w sobie. Czułam, jak życie ze mnie ucieka... za to pojawiła się depresja. I nic już nie miało sensu. Odechciewało się żyć. Nie, nie miałam ochoty żegnać się z tym światem, jednak jakakolwiek pojawiająca się myśl,  kończyła się stwierdzeniem „to  nie ma sensu” wraz z pełnym uzasadnieniem, jestem za stara, do niczego, moje życie już zmierza ku końcowi, nie warto, i tak nie dam rady... Zaczęłam wegetować z (nie)przyjaciółką depresją.

Uporałam się z chorobą najlepiej, jak wówczas umiałam. Było to ogromne wyzwanie i momentami niewyobrażalny wysiłek pełen bólu, złości, pretensji do siebie i świata. Wyszłam zwycięsko. Rozstałam się z moją (nie)przyjaciółką i próbowałam wrócić do żywych. Nie koniecznie do życia.

Pojawiały się momenty, przynoszące złudne nadzieje. Zatrudnienia na śmieciowe umowy, za głodowe stawki, ale podejmowałam się, bo... była nadzieja, że coś się zmieni. W takich momentach dostrzegałam światełko w tunelu. Szybko jednak ono gasło, kiedy nie dostawałam wynagrodzenia za wykonaną pracę. Sytuacja powtarzała się czterokrotnie. W ostatnim przypadku, sprawą zainteresowała się ogólnopolska gazeta, bo właścicielka uprawiała niewolniczy proceder, otwierając kolejne firmy w kolejnych miastach.

Któregoś dnia, ktoś mi powiedział, obserwując mnie z boku:
„Dziewczyno, nie widzisz, że TY masz robić coś zupełnie innego w swoim życiu? Zajmij się tym, co kochasz; to, co czujesz; to, co jest twoją pasją od wielu lat?”
No i mnie zatrzymało! Totalnie zatrzymało, wbijając  głęboko w ziemię! Tkwiłam w takim stanie przez jakiś czas, przyglądając się swojemu życiu zupełnie z innej perspektywy. Tym samym zapadłam w ciszę, bezruch, bezdziałanie. Byłam. Byłam z rachunkami, długami, wielowymiarowym brakiem, ale to już nie miało znaczenia. Poddałam się. Przestałam walczyć o cokolwiek. Bezsilność i bezradność  były moimi nowymi znajomymi. Nic nie miało już znaczenia. Odpuściłam, poddałam się i pozwoliłam aby się zadziało samo, wszystko to, co ma się zadziać. Już nad niczym nie panowałam, już na nic nie miałam wpływu, już nic nie mogłam zrobić...

Dzisiaj już wiem, że to był krok, pierwszy krok mojej podróży powrotu do siebie.
Wszystko, co się działo w moim życiu, a co mi nie służyło musiało w końcu runąć. I runęło z wielkim hukiem i to w każdej sferze mojego życia. Totalny kataklizm.
A wszystko za nieśmiałym głosem serca, które z trudem przez lata starało się przebić przez głośne oczekiwania innych i wszelkiego rodzaju "muszę", "powinnam", "wypada", "należałoby"... Usłyszałam je dopiero w ciszy i bezruchu, kiedy to w swej beznadziei zatrzymałam się. Wówczas moje serce przebiło się przez panujący we mnie chaos emocjonalno-uczuciowy  i dało o sobie znać, że jest i chce dla mnie dobrze. Serce znając już do mnie drogę, coraz częściej zabierało do głosu, pokazując mi zupełnie inny świat. Świat pełen magii i miłości. Nawiązała się między nami przyjaźń i teraz tworzymy całkiem niezły tandem! - Ja i moje serce! Każdego dnia uczymy się żyć w wzajemnej harmonii. Ja słucham, a moje serducho do mnie przemawia. I to jest cudne! Świat jest piękny! Życie proste! Miłość potężna!


Maria Prosperita












 

3 komentarze:

remigiuszkalwarski pisze...

Czyta się trochę jak poezje ... a to przecież twarde realia .
Poznawanie dróg innych ludzi , może komuś zaoszczędzić trudów i cierpień . Oczywiście nie zwolni nikogo z działania i pracy . Dziękuję za takich ludzi jak autorka którzy są jak swego rodzaju znaki - drogowskazy .

Anonimowy pisze...

Też tak miałem,ale przerwałem.Teraz czas wracać!Dziękuję autorce.

Unknown pisze...

BYLAM BLISKA TAKIEJ KATASTROFY WIELE RAZY , DUZO SIE DZIALO W MOIM ZYCIU , DUZO ZMIAN , BOLU , NIEMOCY , CIERPIENIA , SAMOTNOSC , EMIGRACJA , STRATY , TOTALNY BEZRUCH , CZASEM SA ZMIANY , ALE CIAGLE SZUKAM SWOJEJ PRAWDZIWEJ DROGI I MIEJSCA NA ZIEMI , NIE WIEM DOKAD TO WSZYSTKO MNIE POPROWADZI, GRATULUJE AUTORCE , ZE ODNALAZLA SWOJA DROGE DO SERCA !!!!